wtorek, 14 lutego 2012

Dzień 8, 9, 10 i 11

Dzień 8, 9, 10 i 11, sobota 11.02.2012, niedziela 12.02.2012, poniedziałek 13.02.2012, wtorek 14.02.2012


Sobota, 11.02.2012
Przejażdżka na słoniu

Sobota przyniosła nam kolejne emocje i atrakcje związane z pobytem tutaj. Część z nas koniecznie chciała przejechać się na słoniu. Mnie to osobiście jakoś specjalnie nie pociągało ale jako, że cała grupa się zdecydowała więc się nie wyłamywałem. I nie żałuję, aczkolwiek drugi raz już bym się chyba nie zdecydował. Przejażdżka trwa ok. godziny i kosztuje 500Baht. Na słonia wsiada się ze specjalnego do tego przygotowanego pomostu, na grzbiecie jest mała ławeczka prowizorycznie przywiązana do słonia, na której mieszczą się dwie osoby. Kierowca siedzi okrakiem na słoniu, kierując nim stopami (jeżeli chce żeby słoń skręcił to szturcha go nogami w uszy). W pogotowiu trzyma też metalowy pręt z ostro zakończonym hakiem, gdyby słoń był nieposłuszny. Nasz akurat słuchał  swojego kierowcy, więc nie było potrzeby , aby go użyć, ale np. Daria z Tomkiem mówili, że ich kierowca raz zdzielił słonia w głowę tak, że aż zadudniło. Na pewno nie jest to przyjemne, ale nic na to nie poradzimy. Można wręcz powiedzieć, że sami się trochę do tego przyczyniliśmy – w końcu zapłaciliśmy, aby nas przewieziono (500 Bahtów za osobę). Trasa wiodła przez kawałek okolicznej dżungli, w pewnym momencie zrobiło się dosyć stromo i byliśmy pełni podziwu, że słoń może poruszać się bardzo zwinnie  takich warunkach. My z Kasią mieliśmy samicę, która miała 32 lata, więc dosyć młoda jak na słonia, natomiast nasz kierowca miał 15 lat. Na koniec udaliśmy się do pobliskiej rzeki, gdzie słonie chętnie weszły, aby się schłodzić i uzupełnić zapas wody. Po zakończeniu przejażdżki, mogliśmy nakarmić zwierzęta bananami, które oczywiście sprzedawano od razu po zejściu ze słonia.
Kasia i słoń

Było to bardzo ciekawe doświadczenie, obcowanie z tak ogromnymi, ale zarazem delikatnymi zwierzętami. Na pewno na długo to zapamiętamy.

Jako, że mieliśmy wypożyczone skutery do niedzieli rana, postanowiliśmy udać się na wycieczkę, bez konkretnego celu, po okolicy. Krzysiu pokazał nam wioskę rybacką (a w zasadzie to kilka domków prowizorycznie zbitych z desek i pokrytych blachą), w której to miejscowi wiodą sobie spokojne, bezstresowe życie. Tym ludziom naprawdę niewiele potrzeba do szczęścia, wystarczy kawałek dachu nad głową i miejsce do spania, a reszta jakoś się ułoży. Niesamowite. Następnie pojechaliśmy  wzdłuż Kloang Muang Beach, aż do końca drogi, gdzie znajduje się kolejny park narodowy - , do którego wstęp jest darmowy. Na mapie wyczytaliśmy, że są dwa punkty widokowe i wodospad. Na szczyt było ok. 3,7km,  więc  ochoczo zaczęliśmy się zagłębiać w dżunglę. Na początku było płasko i w miarę szeroko, jednak po jakimś czasie droga zaczęła się zwężać i otaczała nas coraz gęstsza dżungla. Zrobiło się też miejscami dosyć stromo i co chwilę napotykaliśmy przeszkody typu powalone drzewo, liany plątające się między nogami, kamienie i korzenie znienacka wyrastające z ziemi. W pewny momencie część grupy zdecydowała, aby nie iść dalej, więc  się rozdzieliliśmy, a my z Martą i Piotrkiem nie daliśmy za wygraną i poszliśmy dalej. Kasia tak się z tego ucieszyła, że nie zauważyła kamienia wystającego z ziemi i dosyć boleśnie przywitała się z ziemią. Trzeba też przyznać, że wyglądaliśmy jak typowi niedzielni turyści – na szlaku byliśmy w japonkach. Nie planowaliśmy jednak takich ekstermów, więc nie byliśmy przygotowani. Adrenalina jednak zadziałała i udało nam się dotrzeć po kolejnych 20 min. wspinaczki do pierwszego punktu widokowego, który wynagrodził nam trudy wspinaczki. Widać stąd było całe wybrzeże wraz z gęsto rozsianymi na Morzu Andamańskim wysepkami, co przy popołudniowym słońcu bardzo ładnie wyglądało. Do szczytu zostało nam jeszcze ok. 1,5km jednak w tym momencie adrenalina przestawała działać i Kasia powoli zaczęła odczuwać skutki upadku – bolały ją duży paluch i drugi palec u stopy.  Zejście wcale nie było takie łatwe, ale udało się dotrzeć na dół bez przygód potem było jeszcze kilka innych przygód, jednak ze względu na to, że inne osoby mogłyby sobie nie życzyć opisywania tych przygód,  nie będę na łamach blogu zgłębiać tego tematu. Wieczorem kolacja na jednym ze straganów na ulicy i zmęczeni poszliśmy spać, bo rano czekała nas kolejna wycieczka – tym razem na słynne wyspy Phi Phi.
Jeden z napotkanych widoków

Niedziela, 12.02.2012       
My na plaży na wsypie Bamboo Island

Wycieczka na wyspy Phi Phi zaczęła się o godzinie 8.30. Podjechał po nas pick-up, który podrzucił nas do plaży, potem już było oddanie vouchera przewodnikowi, który rozdał nam naklejki, dzięki którym byliśmy przypisani  do danej wycieczki. Od razu poczuliśmy się dziwnie. Jak to, ktoś nam coś narzuca? Ktoś nam coś organizuje z zegarkiem w ręku? No, ale nie było innego wyjścia, żeby dostać się na wyspy. Wykupiliśmy wycieczkę, więc cierp ciało coś chciałoJ Wycieczka kosztowała 1000 Bahtów/osobę, więc wcale nie mało. Byliśmy na Bamboo Island, zobaczyliśmy Monkey Island, dwa razy mieliśmy okazję nurkować, każde nurkowanie trwało 30 min, ale najważniejsze dla nas było zobaczenie Maya Bay ze względu na film ‘The Beach’ - po polsku Niebiańska Plaża (z Leonardo DiCaprio).
Na 'Niebiańskiej plaży'

Widzieliśmy film bardzo dawno, jednak nadal mieliśmy w pamięci sceny kręcone na tej wysepce. Byliśmy bardzo ciekawi, czy w rzeczywistości jest aż tak pięknie. I faktycznie było, wąska plaża, biały piasek bujna roślinność, no i boski widok na zatokę z wodą koloru zielono-niebieskiego i dwie porośnięte skały, które jakby chciały się ze sobą połączyć.  Było to przepiękne i  nie dziwię się, że w filmie Leonardo DiCaprio zareagował z takim entuzjazmem, gdy tam trafił. Jednak byłoby zbyt idealnie, gdyby nie małe ‘ale’: niestety były tam tłumy turystów, plaża mała, ludzi mnóstwo, wydzielone miejsce do pływania i prawie cały brzeg był ‘parkingiem’ dla łodzi i motorówek z wycieczkami takimi jak nasza. Niestety piękna przyroda nie wyglądała już tak ‘niebiańsko’, ale w końcu my też byliśmy częścią tego tłumu. Oczywiście po 30 minutach trzeba było wchodzić na motorówkę. Dodam jeszcze, że prędkość z jaką się poruszaliśmy byłą zawrotna. Momentami mieliśmy wrażenie, że kierowca zapomniał, że ma pokład pełen ludzi (ponad 30 osób), którzy jednak chcą jeszcze trochę pożyć. Nie mieliśmy żadnych pasów, żadnych kamizelek ratunkowych. ‘Luz blues’, a kierowca szalał skacząc po falach, spadaliśmy co jakiś czas na taflę wody z wielkim hukiem!!! Początkowo choroba morska dała nam się we znaki, szczególnie Wojtkowi. Podsumowując wrażenia, możemy powiedzieć, że mogliśmy po raz kolejny nacieszyć nasze oczy i dusze, jednak fakt, że ktoś nam coś narzuca sprawił, że byliśmy zbyt ograniczeni, przez co czuliśmy coś w rodzaju lekkiego rozczarowania. Wieczór spędziliśmy częściowo na mieście, a częściowo przy basenie hotelowym.  Wojtek zdecydował się na tajski masaż, ja na masaż aloe vera. Wojtek miał więcej odwagi, ponieważ masaż tajski to coś w rodzaju lekkich tortur, oczywiście przesadzam. Jednak nie jest to masaż relaksacyjny, raczej coś w stylu mocnego ugniatania, wykręcania, naciskania, podobno podczas takiego masażu człowiek zdaje so bie sprawę do jakiego ułożenia ciała jest zdolny. Wojtek uznał,że wszystkiego trzeba spróbować i stwierdził, że nie było tak strasznie. Mój masaż był masażem raczej relaksacyjnym , był to masaż pleców, nóg, stóp, rąk, głowy, twarzy i było to naprawdę przyjemne.
Wieczorny posiłek na jednym z ulicznych straganów
Trzeba było się żegnać  z Ao Nang, ponieważ w poniedziałek rano mieliśmy być spakowani i o 7.00 rano, aby opuścić nasz ‘dom’J W tym dniu żegnaliśmy się również z Krzysiem, naszym nieformalnym organizatorem. My wyjeżdżaliśmy na wyspę Ko Lipe, a Krzysiek do Birmy. Dał nam jeszcze ostatnie wskazówki co i jak na Ko Lipe i w Kuala Lumpur i na tym się skończyło. Doceniliśmy sobie Krzysia po doświadczeniu z wysp Phi Phi. Krzysiu, jeżeli czytasz tego bloga to jeszcze raz wielkie dzięki za wszelką pomoc, dobrą wolę i cierpliwość! Baw się dobrze w Birmie i wracaj cało do Polski. Mamy nadzieję, do zobaczenia!
Kasia i 'tuk tuk'



Poniedziałek 13.02.2012

O 7.00 rano przyjechał po nas minibus, którym udaliśmy się w 4 godzinną podróż na południowy schód Tajlandii do Pak Nam. Podróż była początkowo spokojna, byliśmy jeszcze trochę zaspani i nie bardzo kontrolowaliśmy tego, co się dzieje na drodze. Jednak w pewnym momencie, gdy pojawiły się zakręty wpadłam w panikę (inni też byli przerażeni). Kierowca pędził jak szalony i ścinał zakręty, zakładając, że nic z naprzeciwka nie nadjedzie. Siedziałam z tyłu, tam nie było pasów bezpieczeństwa, a kierowca miał gdzieś, że wiezie 10 osób i robi sobie rajd. Najpierw Wojtek, potem Piotrek zwrócili mu uwagę, na co odpowiedział, że jeździ tymi drogami każdego dnia! Niestety chyba do niego nie docierało. Na całe szczęście dotarliśmy na miejsce cali i zdrowi. Kolejnym etapem było dostanie się na łódź motorową (na ok.100 osób), ta z kolei miała nas zawieźć na wyspę Ko Lipe. Podróż trwała około 2h i nie była zbyt przyjemna, było duszno i ciasno, no ale nikt nie mówił, że będzie łatwoJ Jedynym plusem było to, że nie kołysało. Dotarliśmy na platformę przy wyspie, następnie wzięliśmy drewnianą łódź, która zawiozła nas do naszego ośrodka o nazwie Mountain Resort. Już płynąc wiedzieliśmy, że będzie cudownie i się nie pomyliliśmy. Zobaczyliśmy przepiękne miejsce na relaks i plażowanie. Nasz ośrodek znajduje się na wzgórzu, przez co można podziwiać wspaniały krajobraz z góry. Co prawda musimy pokonywać kilkadziesiąt schodów, żeby zejść na plażę, jednak nie jest to dla nas żaden problem. Mieszkamy wszyscy w 2 domkach bliźniakach, a więc każdy domek ma wspólne schody, ale osobne pokoje i łazienki. Standard jest trochę niższy niż w poprzednim miejscu, jednak i to nam nie przeszkadza, bo tak naprawdę przebywamy w nich tylko w nocy. Przed domkami jest weranda i dwa hamaki. Leżenie na hamaku: to jest dopiero relaks! Po zakwaterowaniu  (z małymi problemami) poszliśmy coś zjeść na naszą ‘stołówkę’. Stołówka jest również na wzgórzu, jest zadaszona, a wokół niej rozpościera się widok na plażę, morze i wyspę, która znajduje się naprzeciwko naszej. Ceny są tutaj wyższe, ale nie jakoś znacząco, np. coś co kosztowało 50 Bahtów w Ao Nang, tutaj kosztuje 80 lub trochę więcej. Po obiedzie udaliśmy się na regenerującą kąpiel w morzu. Tak naprawdę tam najbardziej odczułam, że są to wakacje. Zostajemy tu do piątku i mamy zamiar się opalać, leżeć, pływać i nic nie robić, żeby się naprawdę wynudzić i wypocząć biernie za ostatnie czasyJ Wieczorem udaliśmy się do czegoś w stylu centrum wyspy Ko Lipe, którym była ulica Walking Street, pełna knajpek, barów, restauracji, sklepików. Wszystko niesamowicie klimatyczne i tak bardzo wakacyjne. Uliczką dotarliśmy na drugą stronę wyspy, do plaże, wzdłuż której znajdowały się przeróżne knajpki z muzyką.  Usiedliśmy w jednej z nich i cieszyliśmy się tym niezapomnianym klimatem.


Wtorek, 14.02. 2012

W tym dniu zbyt wiele się nie zdarzyło, ponieważ większą część dnia spędziliśmy na plaży. Czas minął szybko i przyjemnie. Fakt, że jesteśmy w ośmioosobowej grupie sprawia, że jest bardzo wesołoJ W tym dniu przypadły Walentynki i z tej okazji wieczorem udaliśmy się do naszego centrum na owoce morza. Oczywiście byliśmy całą paczką, nie robiliśmy żadnych romantycznych akcji we dwoje;)
Po zjedzeniu krótki spacer po plaży i powrót do nas. Około 24 zebraliśmy się na naszej plaży. Nocne spotkanie zakończyło się ok.2.00. Szybko zasypiamy - męczące słońce, wysokie temperatury i chyba te emocje również mają znaczenie. Zaraz zbieramy się na plażę, bo już 13.00, jednak chcieliśmy wrzucić kolejny wpis, ponieważ, wcześniej nie było na to czasu. Pisanie bloga w Stanach było łatwiejsze. Byliśmy tylko we dwoje, a wieczory spędzaliśmy w motelach, a tu non stop coś się dziejeJ Pozdrawiamy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz