wtorek, 21 lutego 2012

Dzień 12, 13, 14, 15, 16, 17, 18



 Dzień 12, 13, 14 Środa 15.02, czwartek 16.02, piątek 17.02
Nasz domek na Ko Lipe
Mamy dość duży poślizg z wpisami, ale wynika to z braku czasu i sił. Poza tym na Ko Lipe było głównie plażowanie i relaks, więc nie bardzo wiem, co mielibyśmy pisać. Podsumowując pobyt na wyspie Ko Lipe był bardzo udany, mieliśmy okazję wypocząć, poopalać się i popływać. Wieczory spędzaliśmy głównie na plaży w miłym towarzystwie. Polecamy nasz ośrodek Mountain Resort ze względu na ładną plażę, piękne widoki i brak tłumów.
Nasza plaża na Ko Lipe 

W drodze na Langkawi
W piątek około 16.30 musieliśmy opuścić wyspę. Popłynęliśmy łodzią motorową do Malezji na wyspę Langkawi, skąd około 24.00 czasu malezyjskiego polecieliśmy samolotem do Kuala Lumpur (lot trwał prawie godzinę). Do hostelu Irsia B&B dotarliśmy z lotniska około 2.00 w nocy. Hostel usytuowany jest w centrum Kuala Lumpur przy Times Square. Nie mamy tu luksusów. Po Tajlandii trochę nas zdołowały pokoje bez okien, straszny zaduch, z którym próbujemy walczyć, jedni za pomocą klimatyzacji inni za pomocą wiatraków. My mamy klimatyzację, która jednak po jakimś czasie chłodzenia zaczyna tylko hałasować zraszać nasze łóżko wodą i nie spełnia swojej funkcji. Łazienki są na korytarzu. Ogólnie jest czysto i można się przyzwyczaić do niezbyt komfortowych warunków, jednak traktujemy to miejsce tylko i wyłącznie jako dobrą bazę wypadową do różnych ważnych punktów w mieście i jako miejsce, gdzie tylko i wyłącznie trzeba przetrwać noc, żeby po całym dniu zwiedzania wrócić znów na regenerację.

Dzień 15, 16, 17 sobota 18.02, niedziela 19.02 poniedziałek  20.02
Nasz hostel Irsia BnB
Sobotę i niedzielę spędziliśmy bardzo przyjemnie. W sobotę niestety padało, co prawda przelotnie, jednak kilka razy deszcz pokrzyżował nam plany. Na całe szczęście nadal było ciepło. Mimo deszczu ruszyliśmy przed południem. Postanowiliśmy skorzystać z autobusów, które są czymś w rodzaju autobusów wycieczkowych, które przyjeżdżają co pół godziny i mają przystanki przy głównych atrakcjach Kuala Lumpur. Bilet na ten środek transportu kosztuje 38 ringitów malezyjskich, a więc około 38 złotych. Pierwszym naszym przystankiem było Little India, ulica wzdłuż której znajdują się sklepy, restauracje hinduskie. Było kolorowo, głośno i można było poczuć mieszankę różnych zapachów kadzidełek oraz hinduskich potraw. Następnie zatrzymaliśmy się przy pałacu królewskim, pod którym można było zrobić kilka zdjęć. Kolejnym punktem było Lake Garden, gdzie część chciała wybrać się do parku ptaków, my zastanawialiśmy się nad parkiem orchidei, jednak deszcz skutecznie nas zniechęcił i postanowiliśmy jechać dalej. Kolejnym przystankiem był Meczet Narodowy, gdzie musieliśmy założyć  stroje zakrywające ciało (trudno mi znaleźć odpowiednią nazwę do tego właśnie stroju)w kolorze fioletowym a dziewczyny dodatkowo musiały założyć hidżaby, czyli coś w rodzaju chustki zakrywającej głowę i włosy. Oczywiści e chodziliśmy na boso. Pobyt w meczecie był dla nas bardzo ciekawym doświadczeniem. Daria, Hanka i ja dostałyśmy Koran po angielsku, Hanka i ja upomniałyśmy się same, a ja dostałam nawet z dedykacją. Będąc w środku rozmawiał z nami, a właściwie zaczął przemawiać do nas człowiek, który być może był imamem. Było to bardzo przekonujące i hipnotyzujące.
W Meczecie Narodowym
Tłumaczył nam, co i jak w islamie (oczywiście bardzo ogólnie). Po meczecie dotarliśmy do Placu Niepodległości, gdzie w 1957 Malezja wywiesiła swoją flagę na miejsce flagi brytyjskiej. Maszt, gdzie wisi flaga jest najwyższym tego typu masztem na świecie. W okolicy placu znajduje się  Sultan Abdul Samad Building. Chcieliśmy odwiedzić jeszcze Meczet Jamek, który jest mniejszy od meczetu narodowego, jednak niestety było już po czasie kiedy turyści mogli wejść do niego. Następnym punktem były słynne wieże Petronas Towers, które są wizytówką Kuala Lumpur. Wieże mają wysokość 452 metry . Podziwialiśmy je najpierw za dnia, potem poszliśmy do centrum handlowego, które znajduje się w kompleksie pod wieżami, tam coś zjedliśmy i gdy już było ciemno wyszliśmy od drugiej strony (z drugiej strony znajduje się park z fontannami), skąd zrobiliśmy sobie zdjęcia oświetlonych wież. Muszę przyznać, że bardzo nam się to miejsce podobało. Zmęczeni, ale zadowoleni wróciliśmy do hostelu, posiedzieliśmy przed hotelem do 1.00 i poszliśmy spać do swojej celiJ Po tym jednym dniu dotarło do nas, że Kuala Lumpur to ogromne i nowoczesne miasto.
My pod Petronas Towers
Pod względem wyskokich budynków i bardzo dobrze rozwiniętej infrastruktury drogowej przypomina bardzo Amerykę. Centra handlowe są bardzo eleganckie, ceny są wysokie, szczególnie jeśli porównamy je do cen w Tajlandii. Angielski jest tutaj drugim językiem, a więc nie ma problemów z komunikacją tak, jak to było w Tajlandii.
Kasia z papugą

Niedzielę spędziliśmy również aktywnie. Rozdzieliliśmy się, ponieważ Daria i Tomek chcieli wjechać na wieże Petronas, my razem z Martą i Piotrkiem pojechaliśmy ponownie do Lake Garden, aby zobaczyć to, czego nie zobaczyliśmy dzień wcześniej ze względu na deszcz. W niedzielę było słonecznie i przyjemnie. Ania i Hania stanowiły 3 grupę. W Lake Graden poszliśmy do parku Ptaków (reklamują się, że są największym na świecie parkiem ptaków z wolnym wybiegiem), gdzie wejście kosztowało 48 ringitów, nie mało, jednak cieszyliśmy się, że jednak  się zdecydowaliśmy.  Ptaki przechadzały się lub przelatywały wokół nas ,  były tam m.in. papugi, strusie, pawie, sowy, orły i wiele innych gatunków ptaków, których nie jesteśmy w stanie sobie przypomnieć. Pogoda dopisała, więc tym bardziej jesteśmy zadowoleni z naszej decyzji. Po ptakach poszliśmy do ogrodu orchidei, było ciekawie, jednak bez specjalnego szału.  Następnym naszym przystankiem była wieża telewizyjna  KL Menara Tower (wys. 335m, a z anteną 421m), pod którą umówiliśmy się z resztą ekipy. Na wieżę wjechaliśmy około 18.30, specjalnie zaplanowaliśmy taki czas, żeby móc podziwiać miasto za dnia oraz wtedy, gdy już zrobi się ciemno. Widoki były imponujące, mogliśmy tym razem z góry,  zobaczyć jak rozległe i zróżnicowane jest Kuala Lumpur. Po dość długiej wizycie na wieży dotarliśmy do China Town, gdzie spędziliśmy ponad godzinę przebijając się przez stragany, gdzie co jakiś czas ktoś chciał nam coś sprzedać. Było to bardzo denerwujące, ale jednocześnie wiedzieliśmy, że jest to również punkt, do którego trzeba dotrzeć w  tym właśnie mieście.
Batu Caves
Do domu wróciliśmy pieszo, byliśmy padnięci, po drodze spotkaliśmy kilka szczurów i karaluchów. Tak to już jest w zaułkach wielkich i nowoczesnych miast. Trzeba też jednak przyznać, że cały czas czuliśmy się bezpiecznie i nie mieliśmy obaw aby spacerować w nocy po ulicach Kuala Lumpur. Oczywiście wieczór zakończyliśmy towarzysko przed naszym motelem i około 2.00 udaliśmy się na spoczynek pełni niepokoju i ambitnych planów na dzień następny. Chcieliśmy jechać do miasta Malakka, właściwie głównie Marta i Piotrek, Wojtek i ja łamaliśmy się, my bardziej myśleliśmy o Batu Caves. Postanowiliśmy podjąć decyzję rano. Ja i Wojtek  nie wstaliśmy, Marta i Piotrek owszem, jednak z różnych względów nie pojechali. Tego dnia podzieliliśmy się na dwie grupy. My razem z Martą i Piotrkiem pojechaliśmy do Batu Caves, a druga część ekipy pojechała do Parku Ptaków. Batu Caves to jaskinie, w których znajduje się centrum pielgrzymek miejscowych hinduistów. Żeby dojść do Jaskini Katedralnej trzeba pokonać 272 schody, na których co jakiś czas pojawia się mnóstwo małp zaczepiających turystów (lub odwrotnie). W sumie nie żałujemy, że tam pojechaliśmy, jednak trochę się zawiedliśmy śmieciami, brudem i nieprzyjemnymi zapachami, które były tam wszechobecne. Jaskinie, skały, roślinność same w sobie były przepiękne, jednak nieporządek jaki tam panował wraz z kiczowatymi figurkami pozostawiły pewien niedosyt. Warto tu też wspomnieć, że cała wycieczka kosztowała nas w sumie z dworca centralnego i z powrotem 4 Ringity na osobę. Dzięki tej wycieczce użyliśmy kolejnej formy komunikacji (która jest w stolicy Malezji bardzo rozwinięta), czyli pociągu. I tutaj jedna ciekawostka – w każdym składzie znajduje się jeden wagon, który jest przeznaczony tylko dla kobiet. Jest on specjalnie oznaczony i mężczyźni mają zakaz wstępu do niego. Po Batu Caves udaliśmy się do ponownie do China Town oraz do Central Market, gdzie znajdują się sklepy z przeróżnymi pamiątkami i miejscowymi pierdółkami. Było tam bardzo przyjemnie i kupiliśmy to i owo.  Potem jedzenie u Hindusa i powrót do hostelu, tym razem kolejką Monorail. Wieczorkiem piwko przed hotelem i tak zakończył się ostatni dzień w Kuala Lumpur.

Dzień 18, 21.02

Nie wiem, jak inni, ale my już trochę cieszymy się z powrotu do domu. Tęsknimy już za rodziną, jedzeniem i wygodami, które mamy u siebie (ale nie za pogodą i chłodami!). Około 10.30 ruszyliśmy z hostelu na lotnisko. O 14.50 wylot do Londynu. Polecimy około 14 godzin. W Londynie spędzimy całą noc, tj. od 21.00 do 8.40 następnego dnia, skąd wracamy już do Polski, do Krakowa.  Podsumowując, były to bardzo miłe wakacje, byliśmy w stanie się wyluzować i zapomnieć o pracy oraz o codzienności, a to chyba już duży sukces. Poza tym spędziliśmy niezapomniane chwile z naszymi znajomymi oraz z naszymi nowymi znajomymi, Martą i Piotrkiem, których bardzo polubiliśmy. Chwile spędzone z Nimi były bardzo przyjemne i mamy nadzieję na spotkanie już wkrótce!!! Nasze wakacje były dość bierne, jednak w tej bierności było wiele przygód, różnorodności, zmian i przyjemności. To było coś w rodzaju kompromisu pomiędzy leżeniem na plaży oraz doświadczaniem nowych rzeczy. Nie udało nam się prowadzić bloga regularnie tak, jak to miało miejsce w Stanach, ale przy tak dużej grupie ciężko znaleźć chwilę, poza tym szkoda się alienować. Pobyt w Kuala Lumpur trochę ułatwił nam powrót do Polski. Troszkę nas to miasto przytłoczyło i sprawiło, że zapomnieliśmy o urokach Ao Nang i Ko Lipe w Tajlandii. Polecamy południową Tajlandię!!! Jeśli ktoś chce się poczuć jak w raju Tajlandia będzie w sam raz.

Krótkie podsumowanie:

Trasa: Kraków -> Paryż -> Kuala Lumpur -> Krabi -> Ko Lipe -> Langkawi -> Kuala Lumpur -> Londyn -> Kraków

Lotniska: Kraków Balice, Paryż de Gaulle, Paryż Orly, Kuala Lumpur LCCT, Krabi, Langkawi, Londyn Gatwick (zdecydowanie najwygodniejsze spanie na tym ostatnim!)




Środki transportu: samochód, samolot, pociąg, metro, łódź długoogonowa, łódź motorowa, tuk tuk, skuter, nogi J
Noclegi: Hipotel Paryż, Lotnisko Orly Paryż, Green View Resort Ao Nang, Mountain Resort Ko Lipe, Irsia BnB Kuala Lumpur, Lotnisko Gatwick Londyn

Czas:  3–22 luty 2012

Uczestnicy: Daria, Tomek, Hania, Ania, Marta, Piotrek i my


Czytelnikom dziękujemy za uwagę i serdecznie pozdrawiamyJ


Kasia i Wojtek

wtorek, 14 lutego 2012

Dzień 8, 9, 10 i 11

Dzień 8, 9, 10 i 11, sobota 11.02.2012, niedziela 12.02.2012, poniedziałek 13.02.2012, wtorek 14.02.2012


Sobota, 11.02.2012
Przejażdżka na słoniu

Sobota przyniosła nam kolejne emocje i atrakcje związane z pobytem tutaj. Część z nas koniecznie chciała przejechać się na słoniu. Mnie to osobiście jakoś specjalnie nie pociągało ale jako, że cała grupa się zdecydowała więc się nie wyłamywałem. I nie żałuję, aczkolwiek drugi raz już bym się chyba nie zdecydował. Przejażdżka trwa ok. godziny i kosztuje 500Baht. Na słonia wsiada się ze specjalnego do tego przygotowanego pomostu, na grzbiecie jest mała ławeczka prowizorycznie przywiązana do słonia, na której mieszczą się dwie osoby. Kierowca siedzi okrakiem na słoniu, kierując nim stopami (jeżeli chce żeby słoń skręcił to szturcha go nogami w uszy). W pogotowiu trzyma też metalowy pręt z ostro zakończonym hakiem, gdyby słoń był nieposłuszny. Nasz akurat słuchał  swojego kierowcy, więc nie było potrzeby , aby go użyć, ale np. Daria z Tomkiem mówili, że ich kierowca raz zdzielił słonia w głowę tak, że aż zadudniło. Na pewno nie jest to przyjemne, ale nic na to nie poradzimy. Można wręcz powiedzieć, że sami się trochę do tego przyczyniliśmy – w końcu zapłaciliśmy, aby nas przewieziono (500 Bahtów za osobę). Trasa wiodła przez kawałek okolicznej dżungli, w pewnym momencie zrobiło się dosyć stromo i byliśmy pełni podziwu, że słoń może poruszać się bardzo zwinnie  takich warunkach. My z Kasią mieliśmy samicę, która miała 32 lata, więc dosyć młoda jak na słonia, natomiast nasz kierowca miał 15 lat. Na koniec udaliśmy się do pobliskiej rzeki, gdzie słonie chętnie weszły, aby się schłodzić i uzupełnić zapas wody. Po zakończeniu przejażdżki, mogliśmy nakarmić zwierzęta bananami, które oczywiście sprzedawano od razu po zejściu ze słonia.
Kasia i słoń

Było to bardzo ciekawe doświadczenie, obcowanie z tak ogromnymi, ale zarazem delikatnymi zwierzętami. Na pewno na długo to zapamiętamy.

Jako, że mieliśmy wypożyczone skutery do niedzieli rana, postanowiliśmy udać się na wycieczkę, bez konkretnego celu, po okolicy. Krzysiu pokazał nam wioskę rybacką (a w zasadzie to kilka domków prowizorycznie zbitych z desek i pokrytych blachą), w której to miejscowi wiodą sobie spokojne, bezstresowe życie. Tym ludziom naprawdę niewiele potrzeba do szczęścia, wystarczy kawałek dachu nad głową i miejsce do spania, a reszta jakoś się ułoży. Niesamowite. Następnie pojechaliśmy  wzdłuż Kloang Muang Beach, aż do końca drogi, gdzie znajduje się kolejny park narodowy - , do którego wstęp jest darmowy. Na mapie wyczytaliśmy, że są dwa punkty widokowe i wodospad. Na szczyt było ok. 3,7km,  więc  ochoczo zaczęliśmy się zagłębiać w dżunglę. Na początku było płasko i w miarę szeroko, jednak po jakimś czasie droga zaczęła się zwężać i otaczała nas coraz gęstsza dżungla. Zrobiło się też miejscami dosyć stromo i co chwilę napotykaliśmy przeszkody typu powalone drzewo, liany plątające się między nogami, kamienie i korzenie znienacka wyrastające z ziemi. W pewny momencie część grupy zdecydowała, aby nie iść dalej, więc  się rozdzieliliśmy, a my z Martą i Piotrkiem nie daliśmy za wygraną i poszliśmy dalej. Kasia tak się z tego ucieszyła, że nie zauważyła kamienia wystającego z ziemi i dosyć boleśnie przywitała się z ziemią. Trzeba też przyznać, że wyglądaliśmy jak typowi niedzielni turyści – na szlaku byliśmy w japonkach. Nie planowaliśmy jednak takich ekstermów, więc nie byliśmy przygotowani. Adrenalina jednak zadziałała i udało nam się dotrzeć po kolejnych 20 min. wspinaczki do pierwszego punktu widokowego, który wynagrodził nam trudy wspinaczki. Widać stąd było całe wybrzeże wraz z gęsto rozsianymi na Morzu Andamańskim wysepkami, co przy popołudniowym słońcu bardzo ładnie wyglądało. Do szczytu zostało nam jeszcze ok. 1,5km jednak w tym momencie adrenalina przestawała działać i Kasia powoli zaczęła odczuwać skutki upadku – bolały ją duży paluch i drugi palec u stopy.  Zejście wcale nie było takie łatwe, ale udało się dotrzeć na dół bez przygód potem było jeszcze kilka innych przygód, jednak ze względu na to, że inne osoby mogłyby sobie nie życzyć opisywania tych przygód,  nie będę na łamach blogu zgłębiać tego tematu. Wieczorem kolacja na jednym ze straganów na ulicy i zmęczeni poszliśmy spać, bo rano czekała nas kolejna wycieczka – tym razem na słynne wyspy Phi Phi.
Jeden z napotkanych widoków

Niedziela, 12.02.2012       
My na plaży na wsypie Bamboo Island

Wycieczka na wyspy Phi Phi zaczęła się o godzinie 8.30. Podjechał po nas pick-up, który podrzucił nas do plaży, potem już było oddanie vouchera przewodnikowi, który rozdał nam naklejki, dzięki którym byliśmy przypisani  do danej wycieczki. Od razu poczuliśmy się dziwnie. Jak to, ktoś nam coś narzuca? Ktoś nam coś organizuje z zegarkiem w ręku? No, ale nie było innego wyjścia, żeby dostać się na wyspy. Wykupiliśmy wycieczkę, więc cierp ciało coś chciałoJ Wycieczka kosztowała 1000 Bahtów/osobę, więc wcale nie mało. Byliśmy na Bamboo Island, zobaczyliśmy Monkey Island, dwa razy mieliśmy okazję nurkować, każde nurkowanie trwało 30 min, ale najważniejsze dla nas było zobaczenie Maya Bay ze względu na film ‘The Beach’ - po polsku Niebiańska Plaża (z Leonardo DiCaprio).
Na 'Niebiańskiej plaży'

Widzieliśmy film bardzo dawno, jednak nadal mieliśmy w pamięci sceny kręcone na tej wysepce. Byliśmy bardzo ciekawi, czy w rzeczywistości jest aż tak pięknie. I faktycznie było, wąska plaża, biały piasek bujna roślinność, no i boski widok na zatokę z wodą koloru zielono-niebieskiego i dwie porośnięte skały, które jakby chciały się ze sobą połączyć.  Było to przepiękne i  nie dziwię się, że w filmie Leonardo DiCaprio zareagował z takim entuzjazmem, gdy tam trafił. Jednak byłoby zbyt idealnie, gdyby nie małe ‘ale’: niestety były tam tłumy turystów, plaża mała, ludzi mnóstwo, wydzielone miejsce do pływania i prawie cały brzeg był ‘parkingiem’ dla łodzi i motorówek z wycieczkami takimi jak nasza. Niestety piękna przyroda nie wyglądała już tak ‘niebiańsko’, ale w końcu my też byliśmy częścią tego tłumu. Oczywiście po 30 minutach trzeba było wchodzić na motorówkę. Dodam jeszcze, że prędkość z jaką się poruszaliśmy byłą zawrotna. Momentami mieliśmy wrażenie, że kierowca zapomniał, że ma pokład pełen ludzi (ponad 30 osób), którzy jednak chcą jeszcze trochę pożyć. Nie mieliśmy żadnych pasów, żadnych kamizelek ratunkowych. ‘Luz blues’, a kierowca szalał skacząc po falach, spadaliśmy co jakiś czas na taflę wody z wielkim hukiem!!! Początkowo choroba morska dała nam się we znaki, szczególnie Wojtkowi. Podsumowując wrażenia, możemy powiedzieć, że mogliśmy po raz kolejny nacieszyć nasze oczy i dusze, jednak fakt, że ktoś nam coś narzuca sprawił, że byliśmy zbyt ograniczeni, przez co czuliśmy coś w rodzaju lekkiego rozczarowania. Wieczór spędziliśmy częściowo na mieście, a częściowo przy basenie hotelowym.  Wojtek zdecydował się na tajski masaż, ja na masaż aloe vera. Wojtek miał więcej odwagi, ponieważ masaż tajski to coś w rodzaju lekkich tortur, oczywiście przesadzam. Jednak nie jest to masaż relaksacyjny, raczej coś w stylu mocnego ugniatania, wykręcania, naciskania, podobno podczas takiego masażu człowiek zdaje so bie sprawę do jakiego ułożenia ciała jest zdolny. Wojtek uznał,że wszystkiego trzeba spróbować i stwierdził, że nie było tak strasznie. Mój masaż był masażem raczej relaksacyjnym , był to masaż pleców, nóg, stóp, rąk, głowy, twarzy i było to naprawdę przyjemne.
Wieczorny posiłek na jednym z ulicznych straganów
Trzeba było się żegnać  z Ao Nang, ponieważ w poniedziałek rano mieliśmy być spakowani i o 7.00 rano, aby opuścić nasz ‘dom’J W tym dniu żegnaliśmy się również z Krzysiem, naszym nieformalnym organizatorem. My wyjeżdżaliśmy na wyspę Ko Lipe, a Krzysiek do Birmy. Dał nam jeszcze ostatnie wskazówki co i jak na Ko Lipe i w Kuala Lumpur i na tym się skończyło. Doceniliśmy sobie Krzysia po doświadczeniu z wysp Phi Phi. Krzysiu, jeżeli czytasz tego bloga to jeszcze raz wielkie dzięki za wszelką pomoc, dobrą wolę i cierpliwość! Baw się dobrze w Birmie i wracaj cało do Polski. Mamy nadzieję, do zobaczenia!
Kasia i 'tuk tuk'



Poniedziałek 13.02.2012

O 7.00 rano przyjechał po nas minibus, którym udaliśmy się w 4 godzinną podróż na południowy schód Tajlandii do Pak Nam. Podróż była początkowo spokojna, byliśmy jeszcze trochę zaspani i nie bardzo kontrolowaliśmy tego, co się dzieje na drodze. Jednak w pewnym momencie, gdy pojawiły się zakręty wpadłam w panikę (inni też byli przerażeni). Kierowca pędził jak szalony i ścinał zakręty, zakładając, że nic z naprzeciwka nie nadjedzie. Siedziałam z tyłu, tam nie było pasów bezpieczeństwa, a kierowca miał gdzieś, że wiezie 10 osób i robi sobie rajd. Najpierw Wojtek, potem Piotrek zwrócili mu uwagę, na co odpowiedział, że jeździ tymi drogami każdego dnia! Niestety chyba do niego nie docierało. Na całe szczęście dotarliśmy na miejsce cali i zdrowi. Kolejnym etapem było dostanie się na łódź motorową (na ok.100 osób), ta z kolei miała nas zawieźć na wyspę Ko Lipe. Podróż trwała około 2h i nie była zbyt przyjemna, było duszno i ciasno, no ale nikt nie mówił, że będzie łatwoJ Jedynym plusem było to, że nie kołysało. Dotarliśmy na platformę przy wyspie, następnie wzięliśmy drewnianą łódź, która zawiozła nas do naszego ośrodka o nazwie Mountain Resort. Już płynąc wiedzieliśmy, że będzie cudownie i się nie pomyliliśmy. Zobaczyliśmy przepiękne miejsce na relaks i plażowanie. Nasz ośrodek znajduje się na wzgórzu, przez co można podziwiać wspaniały krajobraz z góry. Co prawda musimy pokonywać kilkadziesiąt schodów, żeby zejść na plażę, jednak nie jest to dla nas żaden problem. Mieszkamy wszyscy w 2 domkach bliźniakach, a więc każdy domek ma wspólne schody, ale osobne pokoje i łazienki. Standard jest trochę niższy niż w poprzednim miejscu, jednak i to nam nie przeszkadza, bo tak naprawdę przebywamy w nich tylko w nocy. Przed domkami jest weranda i dwa hamaki. Leżenie na hamaku: to jest dopiero relaks! Po zakwaterowaniu  (z małymi problemami) poszliśmy coś zjeść na naszą ‘stołówkę’. Stołówka jest również na wzgórzu, jest zadaszona, a wokół niej rozpościera się widok na plażę, morze i wyspę, która znajduje się naprzeciwko naszej. Ceny są tutaj wyższe, ale nie jakoś znacząco, np. coś co kosztowało 50 Bahtów w Ao Nang, tutaj kosztuje 80 lub trochę więcej. Po obiedzie udaliśmy się na regenerującą kąpiel w morzu. Tak naprawdę tam najbardziej odczułam, że są to wakacje. Zostajemy tu do piątku i mamy zamiar się opalać, leżeć, pływać i nic nie robić, żeby się naprawdę wynudzić i wypocząć biernie za ostatnie czasyJ Wieczorem udaliśmy się do czegoś w stylu centrum wyspy Ko Lipe, którym była ulica Walking Street, pełna knajpek, barów, restauracji, sklepików. Wszystko niesamowicie klimatyczne i tak bardzo wakacyjne. Uliczką dotarliśmy na drugą stronę wyspy, do plaże, wzdłuż której znajdowały się przeróżne knajpki z muzyką.  Usiedliśmy w jednej z nich i cieszyliśmy się tym niezapomnianym klimatem.


Wtorek, 14.02. 2012

W tym dniu zbyt wiele się nie zdarzyło, ponieważ większą część dnia spędziliśmy na plaży. Czas minął szybko i przyjemnie. Fakt, że jesteśmy w ośmioosobowej grupie sprawia, że jest bardzo wesołoJ W tym dniu przypadły Walentynki i z tej okazji wieczorem udaliśmy się do naszego centrum na owoce morza. Oczywiście byliśmy całą paczką, nie robiliśmy żadnych romantycznych akcji we dwoje;)
Po zjedzeniu krótki spacer po plaży i powrót do nas. Około 24 zebraliśmy się na naszej plaży. Nocne spotkanie zakończyło się ok.2.00. Szybko zasypiamy - męczące słońce, wysokie temperatury i chyba te emocje również mają znaczenie. Zaraz zbieramy się na plażę, bo już 13.00, jednak chcieliśmy wrzucić kolejny wpis, ponieważ, wcześniej nie było na to czasu. Pisanie bloga w Stanach było łatwiejsze. Byliśmy tylko we dwoje, a wieczory spędzaliśmy w motelach, a tu non stop coś się dziejeJ Pozdrawiamy

niedziela, 12 lutego 2012

Dzień 6 i 7

Dzień 6 i 7, czwartek 9.02.2012, piątek 10.02.2012
Kasia w kasku w sklepie
Mamy za sobą kolejne dwa dni, które niestety tak szybko zlatują, że nawet się nie zorientujemy a już jest wieczór. Dzień w Tajlandii trwa przez cały rok ok. 12 godzin, czyli słońce zachodzi ok. 19:00. Wczoraj (czwartek) mieliśmy dzień wolny, czyli generalnie odpoczynek, plaża, spacery i wieczorna impreza zakończona kalamburami na plaży. Jako, że nie mieliśmy już wypożyczonych skuterów to udaliśmy się naszym shuttle busem na pobliską plażę (Ao Nang Beach), która niestety nie jest aż tak piękna jak te które widzieliśmy wcześniej. Może gdybyśmy od niej zaczęli to byśmy się nią trochę zachwycili. Generalnie cały dzień był bardzo leniwy i spokojny, ale takie też są potrzebne. A wieczór spędziliśmy na plaży, popijając piwko i grając w kalambury, było naprawdę wesoło.

Chciałbym przy okazji wspomnieć o komunikacji, tu w Tajlandii. Ruch jest lewostronny i nie ukrywam, że to wzbudzało główne wątpliwości , czy damy radę się tu sprawnie przemieszczać. Pierwszego dnia, jak już wspominaliśmy, wypożyczyliśmy skutery, które są tutaj najpopularniejszą formą przemieszczania się zarówno wśród turystów jak i miejscowych (widzieliśmy nawet po 5 osób jadących jednym skuterem!). Jest to też najtańsza opcja – wypożyczenie skutera na jeden dzień kosztuje 200 Baht (ok. 20zł) natomiast paliwo kosztuje ok. 35 Baht (3,5zł).
Tankowanie na jednej ze stacji
Przy wypożyczaniu warto pamiętać, aby nie zostawiać paszportu w zastaw, mimo, że wypożyczający chcą właśnie ten dokument. Nam udało się zostawić tylko dowód osobisty, który w Tajlandii i tak jest raczej bezużyteczny. Warto też pobieżnie obejrzeć skuter przed wyjechaniem z wypożyczalni i sprawdzić, czy nie ma większych uszkodzeń, aby uniknąć próby wymuszenia pieniędzy od wypożyczających. Generalnie jazda skuterem sprawia nam mnóstwo frajdy – można dotrzeć do wielu ciekawych miejsc, do których ciężko się dostać w inny sposób. Poza tym trzeba przyznać, że drogi są w bardzo dobrym stanie. Nie wiem jak w innych częściach Tajlandii, ale region Krabi wypada bardzo dobrze. Nawet do ruchu lewostronnego można się przyzwyczaić. I kto wie może powrót do prawostronnego na początku sprawi nam problem.
Nasz domek w Green View Resort w Ao Nang


Piątek 10.02.2012

Na piątek mieliśmy zaplanowaną całodniową wycieczkę do buddyjskiej Świątyni Tygrysa i do parku narodowego Panom Benja, którego główną atrakcją jest piękny wodospad. Dzień zaczął się kiepsko, bo od razu mieliśmy ok. 45 obsuwy z powodu małych problemów w wypożyczalni skuterów.  Jednak, gdy już ruszyliśmy ( w sumie 4 skutery) wszystko było tak, jak zaplanowaliśmy. Trasa była przepiękna i dzięki temu, że byliśmy niezależni mogliśmy poznawać różne miejsca, do których pewnie byśmy nie trafili, gdybyśmy byli na wycieczce z biura podróży.
Kasia z małpą pod świątynią Tiger Cave Temple
Jak się okazało w tym dniu zrobiliśmy na skuterach grubo ponad 100 km, co odczuliśmy na własnej skórze dosłownie i w przenośni. Trochę nas słońce dopiekło, a tyłki, szczególnie pasażerek, zapewne odpadały. Mój dość się nacierpiałJ Ale wracając do atrakcji, które w tym dniu mogliśmy zobaczyć to były nimi Tiger Cave Temple, czyli po naszemu  Świątynia Tygrysa (buddyjska) oraz Panom Benja National Park z wodospadem w roli głównej. Poza tym po drodze wstąpiliśmy na lokalne targowisko, gdzie można było nacieszyć oczy różnymi miejscowymi przysmakami, a były nimi owoce, warzywa, ryby oraz różne dziwne zwierzęta na patyku zapiekane w cieście w oleju. My np. kupiliśmy sobie krewetki zapiekane prawdopodobnie z bazylią a dla orzeźwienia shake ze świeżych owoców (20Baht – 2 zł). Pycha. Była też przerwa na tankowanie i tu kolejne odkrycie oprócz butelek z benzyną są w okolicy również stacje innego rodzaju. Jest budka, w której siedzi sobie człowiek.
My i Budda
W budce znajduje się duża beczka benzyny, z której odprowadzony jest wąż, który z kolei po nakręceniu korbki wypełni przezroczysty zbiornik znajdujący się ponad głową, a z którego to poprowadzony jest wąż, który wkładamy do bakuJ Proste! Oczywiście normalne stacje też tutaj są, tylko ni ma ich aż tak dużo jak u nas. Jak się wjedzie do miasta (Krabi), wtedy drogi są coraz to szersze, ruch jest większy i cywilizacja w naszym europejskim mniemaniu jest tam obecna. Jadąc dzisiaj mieliśmy okazję zobaczyć domki, które były usytuowane wśród bujnej roślinności i gdzie zapewne cywilizacja jeszcze długo nie dotrze, bo i po co, żeby zepsuć to co mają? Innym razem mijaliśmy domy, które należały zapewne do bogatszych mieszkańców. A wszystko to otoczone bujną i różnorodną roślinnością koloru zielonego. Dżungla!!!

Zachód słońca przy Ao Nang Beach


Wracając do Świątyni Tygrysa - nie jest to nic specjalnego, ale trzeba przyjechać, żeby się przekonać. Nie jest to świątynia tak jak budynki naszych kościołów, jest to ogromny posąg osadzony w czymś w rodzaju wieży/kapliczki . Poza świątynią na szczycie góry, która znajduje się tuż obok znajduje się ogromny posąg Buddy, ale żeby tam dojść trzeba pokonać ponad 1200 schodów, których stopnie momentami są tak wysokie i strome, że naprawdę trzeba uważać, żeby się nie przewrócić (stopnie momentami prawie sięgały nam do kolan). Udało nam się dotrzeć na szczyt dość szybko, ale byliśmy mokrzy i odrobinę wykończeniJ Na górze złoty posąg Buddy i inne drobne figurki, ogromny taras i widok na okolicę. Dla nas również nic szczególnego. Myślałam, że zrobi na nas większe wrażenie, jednak tak nie było. Trochę to wszytko było kiczowate i zaniedbane, a więc to, co zobaczyliśmy na górze nie wynagrodziło nam trudów wchodzenia po schodach. Zejście było gorsze niż wejście, szczególnie, że idąc w dół stromizna trochę przerażała. Na pewnym etapie schodzenia wszystkim zaczęły drżeć nogi, ale trzeba było zejść, nie było innego wyjścia.  Na dole rozciąganie łydek i ud, no i uważanie, żeby małpki, których w tym miejscu było dużo, nie ukradły naszych rzeczy. Marcie jedna z nich chciała wyrywać  torebkę i już prawie dobrała się do zamka. To było niesamowite szczególnie jeśli jest się przyzwyczajonym do widoku kotów i psów na ulicy.
Po wykańczającej wizycie na górze wsiedliśmy na skutery i jechaliśmy kolejne 20 km do Parku Narodowego, aby zobaczyć wodospad Huay Toh.  Widoki po drodze wspaniałe, coraz bardziej dziko, coraz mniej zamieszkane tereny, drogi coraz to gorsze (dziury w asfalcie dziwnie podobne do tych naszych). Dotarliśmy i udaliśmy się pieszo przez Park Narodowy (wejściówka kosztowała 100Baht – 10zł), który był dżunglą, do wodospadu, gdzie większość z nas zażyła orzeźwiającej kąpieli w dość chłodnej (jak na Tajlandię) ale za to słodkiej wodzie ( w morzu przeważnie temperatura jest bardzo wysoka).  Bardzo nam się w tym miejscu podobało, było to zupełnie inna przyroda od tej, którą widzieliśmy do tej pory. Poczuliśmy egzotykę tego miejsca.

No, ale trzeba było się zbierać, bo przed nami była daleka droga do domu. Wieczór chcieliśmy spędzić, oglądając tajski boks (a konkretnie jego miejscową odmianę -Krabi Muai Thai), jednak okazało się, że nie jest to aż tak tanie, jak nam się wydawało 800 lub 1200 Baht – trochę drogo, biorąc pod uwagę, że mamy za sobą i przed sobą dużo innych wydatków. Zrezygnowaliśmy, ale razem z Martą i Piotrkiem podjechaliśmy pod halę, na której walki miały się odbyć walki i zapytaliśmy, czy możemy wejść do środka, żeby choć przez moment poczuć klimat tego miejsca i pocykać kilka zdjęć. Ten bardzo męczący dzień zakończyliśmy spokojnie. Nie spotykaliśmy się całą ekipą, jedynie z Martą i Piotrkiem na werandzie przed domkiem chwilę pogadaliśmy i poczytaliśmy. Wszyscy byli bardzo zmęczeni (jak każdego dniaJ )i  stwierdziliśmy, że trzeba się w końcu wyspać, bo ostatnie wieczorne spotkania kończyły się ok. 4 lub 3 nad ranem, a rano wcale długo nie śpimy.




środa, 8 lutego 2012

Dzień 5

Dzień  5,  8.02.2012, środa
My i nasza łódź

Mamy za sobą kolejny dzień wrażeń i wspaniałych widoków. Oczywiście załączamy kilka zdjęć z tych rajskich miejsc, które dane nam było zobaczyć. Tu jest bajecznie!!! I nie są przesadzone widoki, kolory i klimat, gdy ogląda się reklamy, zdjęcia, widokówki z Tajlandii. Tu, na południu kraju, wysepki, kolor wody turkusowy lub błękitny, pełne słońce, soczysta zieleń, biały piasek na plaży, drewniane łodzie sprawiają, że można poczuć się jak w raju i myślę, że nie przesadzamy, bo cała nasza paczka jest tego samego zdania. Zachwycamy się na każdym kroku i jak dzieci z otwartymi ustami cieszymy się każdą chwilą. Po tym dniu zachwyciłam się Tajlandią jeszcze bardziej. Dzień spędziliśmy na całodniowej wycieczce łodzią po wysepkach rozsianych na Morzu Andamańskim (Poda Island, Tab Isand, Chicken Island, Yawasam Island). Ogólnie plan był taki: o 9.00 rano przyjechał po nas samochód, żeby dowieźć nas do portu, potem przejął nas gość z łodzią, który tylko z naszą 9 osobową grupą pływał cały dzień od wyspy do wyspy. To było niesamowite. Sam fakt pływania drewnianą łodzią był ogromną frajdąJ 
Oprócz plażowania i słodkiego lenistwa na każdej z wysp, mieliśmy też okazję ponurkować wśród żółtych i zielonych rybek. Pan, który kierował łodzią zrobił nam niespodziankę, na jednym z przystanków dał nam tacę z obranymi i pokrojonymi owocami (była też skrzynia z lodem na zimne napoje! Jest to dla nas niesamowite, tutaj turysta czuje się naprawdę ważny. Na plaży można sobie zrobić masaż, pedicure, manicure i wiele innych za śmieszne pieniądze. Ludzie są uprzejmi, gościnni, ale nie są nachalni. Nie jestem w stanie opisać Wam dokładnie, jak tu jest, zamieszczamy zdjęcia, więc sami zobaczcie! Wieczorem jeszcze obowiązkowa imprezka przy basenie dla relaksu po wyczerpującym dniu. Dzisiaj dzień bez większych planów więc kolejny wpis dopiero jutro! Trzymajcie  się ciepło!

Relaksik :)
My i łódź z widokiem na morze 
...i znowu my :)

wtorek, 7 lutego 2012

Dzień 3 i 4

Dzień 3 i 4, poniedziałek 6.02, wtorek 7.02 2012

PARYŻàKUALA LUMPURàKRABI




My z przed naszym hotelem
Właśnie leżę na łóżku, w drewnianym bungalowie otoczonym palmami i innymi egzotycznymi roślinami. Jest gorąco jedyne ukojenie daje mi wiatrak wiszący na suficie. Domek jest drewniany, w oknach moskitiery, między deskami, z których zrobione są ściany i podłoga widać szpary. Na zewnątrz mamy ‘stołówkę’ pod dachem, a na terenie ośrodka basen. Mieszkam razem z Wojtkiem a domek obok zamieszkują Marta i Piotrek. Kilka kilometrów dalej w drugim ośrodku (niestety mieszkamy osobno) mieszka reszta część ekipy, czyli Daria, Tomek, Hanka, no i Ania, która już tu na nas czekała od poniedziałku rana (przyjechała z Bangkoku autobusem razem z naszym organizatorem wyprawy, czyli Krzysiem). Wracając do tego, gdzie mieszkamy: jesteśmy na Ao Nang w południowej Tajlandii niedaleko Krabi (wybrzeże Andamańskie) i jest niesamowicie.To dopiero 2 dzień, a już mamy mnóstwo wrażeń, ale zanim się tu znaleźliśmy musieliśmy przeżyć bardzo długą i męczącą podróż. Pierwszym etapem , jak już wiadomo, był Krakówà Paryż. Noc przed wylotem z Paryża spędziliśmy na lotnisku, było to strasznie męczące, ale każdy starał się jak mógł, żeby zmrużyć oczy choć na moment. Po nocy na lotnisku Orly i po zrobieniu porannej toalety w lotniskowej łazience o godzinie 10.30 wylecieliśmy do Kuala Lumpur (Malezja). Lecieliśmy 12 godzin, ale dzięki miłemu towarzystwu jakoś się udało przetrwać kolejny etap podróży. Przyznam, że padaliśmy z nóg i co jakiś czas drzemałam, ale wiecie jak to w samolocie średni szał spanie na siedzącoJ No ale i to przeżyliśmy. Wylądowaliśmy szczęśliwie w Kuala Lumpur ok. godziny 6 rano czasu Malezyjskiego, a więc w Polsce była godzina 23.00 (7 godzin do tyłu). Gdy wysiadaliśmy z samolotu było jeszcze ciemno, ale nie to było dziwne, doznaliśmy szoku czując na swym ciele temperaturę plus 26 i strasznie wilgotne powietrze. Natychmiast schowaliśmy nasze kurtki, polary i szale, aby pożegnać się z nimi na okres tych 3 tygodni. Nie umieliśmy uwierzyć, że wakacje prawie się rozpoczęły. Jednak przecież naszym celem była Tajlandia, a dokładnie Ao Nang, więc kolejny etap naszej podróży był wciąż przed nami. Na lotnisku w Kuala Lumpur musieliśmy czekać do godziny 13 czasu miejscowego. Nie wiem, czy rozumiecie,  co to dla nas oznaczało.  Oczywiście poranna toaleta na lotnisku, jakieś tam śniadanie, włóczenie się po sklepach i odliczanie czasu do odlotu. Początkowo nie było źle, ale pod koniec czekania dopadł mnie taki kryzys, że mogłabym spać na stojąco. Dopiero po tylu godzinach bez snu człowiek docenia sobie możliwość posiadania łóżka i regenerujący sen. Lot z Kuala Lumpur do Tajlandii trwał na całe szczęście tylko ponad godzinę i przyznam, że razem z Wojtkiem byliśmy tak wykończeni, że przespaliśmy cały ten czas. Mogliby nas wynieść, a my byśmy się nawet nie zorientowali. Myślę, że reszta ekipy czuła się podobnie. Byliśmy w podróży tyle czasu, że jak już wreszcie dotarliśmy na lotnisko w Krabi nie umieliśmy w to uwierzyć, że wreszcie stało się!! Do Green View Village Resort przyjechaliśmy z lotniska ok. godziny 14.00 czasu miejscowego  (w Tajlandii jest o 1 godzinę do tyłu w stosunku do Kuala Lumpur, ale sześć godzin  do przodu w stosunku do Polski). Zmęczeni e, głód i dyskomfort z powodu braku prysznica od ostatnich 2 dni dawały się we znaki. Jednak piękne widoki , basen, nasze bungalowy oraz warunki w nich panujące sprawiły, że po wzięciu upragnionego prysznica poczuliśmy się jak nowonarodzeni. No i co dalej. Przyjechał Krzysiek i zaproponował, a właściwie trochę narzucił przejażdżkę na skuterach do miejsc, które jego zdaniem są warte zobaczenia i do których moglibyśmy wrócić następnego dnia, czyli we wtorek, bo nie wiem, czy już się nie zakręciliście, nadal jestem przy poniedziałkuJ Wynajęliśmy skuterki i z częścią ekipy, a dokładnie Krzysiek, Marta, Piotrek, Wojtek i ja udaliśmy się ulicami Ao Nang i okolic na przejażdżkę, mijając po drodze niezapomniane widoki typu, mini restauracje na ulicach, domki z gałęzi (tudzież szałasy), domki z blachy, a to wszystko na tle soczystej zieleni, której widok sprawi ł, że poczuliśmy, że jesteśmy naprawdę w egzotycznym kraju. Po drodze musieliśmy zatankować i musielibyście widzieć nasze miny, jak zobaczyliśmy stragan z butelkami i napisem gasoline, czyli benzyna. Wojtek zapłacił, a pani nalała nam benzynę z butelki prosto do baku. Cena za litr oczywiście niższa niż na stacji (ok.3,5zł) To jest dopiero klimat. Po drodze zatrzymaliśmy się też przy straganie z owocami i kupiliśmy ananasa za 120 Bahtów, na nasze ok. 1,20zl, którego nam  Pani zręcznie obrała i pokroiła. Pycha i to jak tanioJ Wracając do celu naszej skuterowej wyprawy dotarliśmy do przepięknej plaży Klong Muang. Myślę, że nie muszę  opisywać w tym momencie jak było, zrobię to przy wtorkowym wpisie.
Wieczorne piwko na plaży


Musieliśmy jednak wracać bo ok. 19.00 robi się tu ciemno, noc i dzień trwają tu po około 12 h przez cały rok, ponieważ jesteśmy blisko równika. Wieczór spędziliśmy, popijając piwo w urokliwej knajpce przy plaży (na pusty żołądek, ostatni posiłek jedliśmy na Kuala Lumpur ok. 10.00 rano, oczywiście nie wszyscy byli tacy hardkorowi).  Siedzieliśmy chyba nadal z podwyższoną adrenaliną, bo w sumie nie spać tyle czasu i nadal mieć ochotę na piwko i spotkania towarzyskie, chyba musi mieć jakieś wytłumaczenie. Dzień zakończyliśmy w restauracji na ulicy. A dokładnie przy straganie, gdzie można sobie zamówić danie. Wszystko jest robione na oczach klienta. Oczywiście sanepid miałby tu mnóstwo do działania, ale stwierdziliśmy, że trzeba spróbować (w końcu po coś się na WZW A i B zaszczepiliśmy). I powiem Wam, że jedzenie było super. Ryżowe potrawy z kurczakiem przepyszne, a wszystko za uwaga, 50 Baht, czyli 5 złJ Noc zakończyliśmy piwkiem przy basenie z Martą i Piotrkiem, których bardzo polubiliśmy (nie znaliśmy się wcześniej).
Ja i Tomek przed straganem z owocami

A dziś mamy wtorek, noc przespaliśmy bardzo dobrze i wreszcie w łóżku i ok. 9.30 udaliśmy się na śniadanie do ‘stołówko-restauracjo-tarasu’ trudno mi jest opisać, jak to dokładnie wygląda, ale wszyscy , którzy tam wchodzą zdjęli buty, klapki (my oczywiści też ). Na śniadanie jedzenie było bardziej europejskie typu jajecznica, omlet, naleśniki, owoce itp. Po śniadaniu już z całą ekipą, a więc w 9 osób udaliśmy się na skuterach na plażę, którą dzień wcześniej pokazał nam Krzysiek i wiecie co, to nie jest przesadzone, tu jest naprawdę rajsko. Biały piaseczek, błękitna i ciepła woda, palmy, soczysta zieleń, malutkie kraby na plaży, no i ta temperatura, sprawiały, że czuliśmy się jak w raju, w innej rzeczywistości, dla mnie wszystkie problemy dnia codziennego nagle przestały istnieć. A mając na uwadze straszliwe mrozy w Polsce, fakt, że jesteśmy w Tajlandii właśnie teraz, napawał nas radością. Jutro mamy w planie wycieczkę na pięć okolicznych wysp, jak spojrzycie na mapę, jest ich tutaj sporo i to właśnie m.in. one przyciągają turystów. A właśnie jeśli chodzi o turystów, to jest ich sporo (teraz jest tu sezon), jednak w żaden sposób nam to nie przeszkadza, szczególnie, że dziś byliśmy na plaży, na której byliśmy my i kilka innych osób, a więc cisza, spokój i obcowanie z przyrodą.
Klong Muang

Pozwolę sobie zrobić klamrę do mojego opisu. Nadal leżę w pokoju i czekam na resztę, zostali w mieście, żeby coś zjeść, mnie Wojtek odwiózł ze względu na okropny ból oczu, których nie byłam już w stanie utrzymać otwartych i które łzawiły strasznie. Teraz jest już lepiej, dlatego postanowiłam otworzyć komputer i napisać kilka słów.

Zapomniałam, że wieczorem jest tu tak ciepło, jak nigdy w Polsce w nocy nie było latemJAle więcej o temperaturze nie wspominam, bo stwierdzicie, że jestem złośliwaJPozdrowienia dla wszystkich, którzy czytają tego blogaJ

sobota, 4 lutego 2012

Dzień 1 i 2

EKIPA: (od lewej) Piotrek, Marta, Kasia, Hania, Daria, Tomek, Wojtek

Katedra Notre Dame i my
No i w końcu się doczekaliśmy. To już prawie rok minął od momentu kiedy znienacka Hanka napisała tajemniczego smsa, żeby sprawdzić maila, w którym była oferta (nie) do odrzucenia – wakacje w Tajlandii! Rok minął w mgnieniu oka i już trzeba było się pakować. A tu jeszcze tyle rzeczy do zrobienia, tyle pootwieranych spraw, obowiązków, czyli standardJ No, ale jakoś wszystko się udało zorganizować i w piątek rano 3 lutego wyjechaliśmy z Darią i Tomkiem na lotnisko, aby odbyć pierwszy odcinek naszej podróży. Nie będziemy ukrywać, że mieliśmy małą satysfakcję z faktu, że w Polsce szaleją mega mrozy (-20st) a my jedziemy sobie do ciepłych krajów J  Na lotnisku spotkaliśmy się z resztą ekipy – Hanką i nowo poznanymi:  Martą i Piotrkiem. Mimo opóźnionego lotu czas minął nam bardzo miło i szybko.  Zanim się zorientowaliśmy wylądowaliśmy na lotnisku im. Charlesa de Gauella. Nasz pierwszy przystanek wypadał właśnie w Paryżu,  gdzie mieliśmy zaplanowane 2 dni intensywnego zwiedzania przed dalszymi wojażami. Podróż do hotelu również przebiegła bezproblemowo – trzeba przyznać  Francuzom, że mają doskonale zorganizowaną komunikację miejską (ale za to drogą – jak na polską kieszeń) i każdy bez problemu sobie tutaj poradzi. Wystarczy powiedzieć, że w samym Paryżu jest aż 14 linii metra, o busach i pociągach podmiejskich nie wspominając. 

Moulin Rouge

Po zameldowaniu się w hotelu (Hipotel) i ogarnięciu się wybraliśmy się na zwiedzanie Montemartru i Moulin Rouge, po drodze zahaczając o smaczne azjatyckie jedzonko. Pierwszym przystankiem był Plac Pigalle (niestety kasztanów nie było J ), a później dzielnica kabaretów, sex shopów i innych uciech, ze słynnym Moulin Rouge w roli głównej. Generalnie niczym nas nie powaliło więc ruszyliśmy spacerkiem w kierunku Sacre-Coeur, w którym to od ponad stu lat odbywa się całodobowa adoracja. Bazylika ta zrobiła na nas ogromne wrażenie – pięknie oświetlona z zewnątrz, wyróżniała się swoją śnieżnobiałą elewacją. Po wejściu do środka przez długi czas nie chcieliśmy wyjść – głównie dlatego, że było nam dosyć zimno (na dworze ok. -5st), a w środku przyjemne ciepełko połączone z melodyjnym dźwiękiem modlitwy w języku francuskim wydobywającym się z głośników. Mimo późnej pory (piątek ok. 21) było dosyć dużo ludzi, którzy przyszli choćby na chwilę wziąć udział w czuwaniu.  Potem już tylko powrót do hotelu i imprezka u Hanki (wino i ser musiały być, a jak!). Trzeba było zbierać siły na sobotę – w końcu jeszcze tyle do zobaczenia!
                                                                                                                                     

Sobota, 4 lutego 2012

Naszym pierwszym punktem była Ile de la Cite, z Notre Dame jako główna atrakcja. Sama wysepka jest bardzo przyjemna i można udać się na całkiem miły spacerek np. wzdłuż nabrzeża Sekwany. Katedra  Notre Dame – szczerze mówiąc nie zrobiła na nas aż tak wielkiego wrażenia jakiego się spodziewaliśmy, ale nie znaczy to, że nie jest piękna. Wspaniałe, ogromne, wielokolorowe rozety oraz misternie rzeźbione portale główne muszą zrobić na każdym wrażenie. W środku, jak dla nas, jest trochę zbyt ponuro i komercyjnie (kioski z dewocjonaliami, automaty na monety, nawet stanowiska do słuchania muzyki sic!) i nawet o tej porze roku tłumy turystów. Wspaniałe wrażenie robiły oświetlone południowym światłem wielokolorowe rozety, które od środka wyglądały jeszcze ładniej niż z zewnątrz.
My i Wieża Eiffla

Następnie udaliśmy się w kierunku dzielnicy łacińskiej, gdzie w planie był Panteon i Sorbona. Niestety kolejka i cena skutecznie nas odstraszyły i nie zwiedziliśmy Panteonu, świątyni nauki, grobowca wielu znanych ludzi  (m.in. Maria Skłodowska-Curie). Jednak z zewnątrz budynek ten, który pierwotnie był budowany z założeniem, że będzie pełnił funkcję kościoła, wyglądał bardzo ładnie, z ogromnymi kolumnami w stylu greckim (tak mi się wydaje) od frontu. Jednak centralnym i skupiającym uwagę punktem jest ogromna kopuła w samym środku budowli, która umożliwia rozpoznanie Panteonu z każdego tarasu widokowego w Paryżu. Po smacznej i rewitalizującej kawie w pobliskiej kawiarni pełni energii udaliśmy się do następnego punktu wycieczki (po drodze podziwiając budynki College de France i Sorbony), a była to chyba najbardziej charakterystyczna atrakcja turystyczna ,  wieża Eiffla. Z daleka wydawała się ona niewielka, jednak zbliżając się z każdym krokiem robiła coraz większe wrażenie. W końcu był to nie lada wyczyn dla budowniczych w tamtych czasach (ponad sto lat temu), aby wznieść taką konstrukcję o wysokości 300m. Po zrobieniu pamiątkowych zdjęć stwierdziliśmy, że grzechem byłoby być pod wieżą i nie wejść na nią – tak więc po odstaniu ok. 30min w kolejce udaliśmy się pieszo na drugie piętro wieży (ok. 115m). Muszę tu wspomnieć , że opcja pieszej wspinaczki  (4,7 Euro) jest ok. połowę tańsza od wjazdu windą (ok. 9 Euro). Zresztą nawet się cieszyliśmy na spacerek, bo doskwierało nam już trochę zimno więc taka wspinaczka była bardzo rozgrzewająca. Widoczki z góry były zachwycające, tym bardziej, że mieliśmy szczęście do pogody – cały dzień bezchmurne niebo i słoneczko z lekkim mrozem. Z góry można dostrzec wszystkie najciekawsze atrakcje turystyczne Paryża w tym rozciągające się u podnóży wieży Champs de Mars (Pola Marsowe).

Po zejściu koniecznie musieliśmy się gdzieś ogrzać, bo trochę nas jednak przewiało u góry. Po smacznym posiłku pojechaliśmy na Champs-Elysees (Pola Elizejskie),  gdzie oczywiście należało zobaczyć Arc de Triomphe (Łuk Triumfalny) i przespacerować się po Polach Elizejskich, z samymi lansiarskimi sklepami typu Luis Vuitton, Cartier itp.

Koniecznie chcieliśmy jeszcze zobaczyć Luwr – wiadomo, że nie byliśmy w stanie zwiedzać tego ogromnego muzeum, ale zdjęcie jakże charakterystycznej piramidy, wznoszącej się na dziedzińcu Luwru, trzeba było zaliczyć. Jako, że czas nas gonił udaliśmy się w drogę powrotną do hotelu,  gdzie zostawiliśmy nasze bagaże, aby udać się na lotnisko Orly, gdzie spędzamy noc,  aby rano w niedzielę odlecieć do Kuala Lumpur, a stamtąd do Krabi. Warunki nie są zbyt szałowe, ale jakoś trzeba sobie radzić, np. pisząc pierwszy wpis do bloga J Jest godzina 4:30 rano, więc już tylko 5 godzin do wylotu! Następny wpis będzie kiedy  uda nam się jakoś ogarnąć po tej wyczerpującej podróży

Kasia i Wojtek